Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"

Sprawdź

09 Sty
2022

Nieśmiertelny Sinatra w wersji 100+

kategoria: Inne
godzina: 16:11
Udostępnij:

09.01.2022 Wolne Miasto Warszawa


Byłem wczoraj na spektaklu muzycznym wystawianym w Teatrze 6. Piętro, a opowiadającym historię Franka Sinatry.

Tu na wstępie mała uwaga i wyjaśnienie – Sinatra jako wokalista i wykonawca jest dla mnie legendą, której muzyka porusza mnie, wciąga i niezmiennie obezwładnia od dziesięcioleci, ale jako osoba - nigdy nie był moim idolem – co mam wrażenie, że pozwala mi zachować pewien bezpieczny dystans wobec ekscytacji jego realnym życiem.

Muzyka, taniec, śpiew, wykonania, zabawa, nastrój i rytm – oczywiście bezapelacyjnie tak, ale mafia, gangsterka, pijaństwa, oszustwa, machlojki, narkotyki i pusta celebra – to jednak zdecydowanie nie.

Zaznaczam to dlatego, by wskazać, że dając się porywać cudownie rozbrzmiewającym, kultowym standardom – nigdy nie odpływam zupełnie, nie wielbię go bezkrytycznie i nie mam jego plakatu na ścianie, zresztą nie wiem czy w dzisiejszych czasach jeszcze ktokolwiek miewa cokolwiek na ścianie...

Niemniej jednak na hasło Sinatra, przy pierwszej nadarzającej się okazji, natychmiast stawiłem się gotowy i chętny na zabawę na widowni na szóstym piętrze w „PeKiNie".

Wielkim atutem przedstawienia był udział w nim Chopin University Big Band pod batutą Piotra Kostrzewy.

Takie granie na żywo ewidentnie pomaga w przenosinach do świata zadymionych, podejrzanych lokali, całonocnych imprez w Nowym Yorku, który nigdy nie zasypia lub rozpustnych kasyn w Las Vegas i... tworzy cały klimat widowiska, zwłaszcza że CUBB stanowił najważniejszy i omalże jedyny element scenografii, bo tę uzupełniały tylko nieodłączne dla tamtych lat schody, a także bar z czterema honkerami oraz stolik z dwoma krzesłami.

A, i jeszcze telebim nad barem, zapewne pomocny dla snucia „opowieści", choć jednak moim zdaniem nieco odstający od konwencji, ale na to prawdopodobnie nikt poza mną nie zwrócił żadnej uwagi i w związku z tym pewnie nikomu (i słusznie) nie przeszkadzał zupełnie.

Taki minimalizm scenograficzny w tym przypadku to jednak nie jest żaden zarzut, a raczej podkreślenie roli i wagi samej muzyki w całym tym przedsięwzięciu.

Sądząc po euforycznych reakcjach widowni, której metryka zaskakująco dla mnie, w większości wcale nie wskazywała na jej postkomunistyczne pochodzenie – pomysł sprawdził się w 100+ procentach i warto było to przez jednych przygotować i wystawić, a przez tych po drugiej stronie sceny - zobaczyć i przeżyć oraz skutecznie domagać się kilkukrotnych bisów.

Czy czegoś brakuje i... czy coś pominąłem?

W zasadzie nie powinienem i w innym wypadku nie śmiałbym twierdzić, że tak, a jednak... tym razem w swojej bezczelności chyba nie mogę się oprzeć stwierdzeniu, że nie zostałem rzucony na kolana, obezwładniony totalnie ani nie zachwyciły mnie stworzone tam „kreacje" aktorskie, ani wykonania poszczególnych utworów.

Ale to broń Boże nie jest krytyką aktorów, że byli słabi – ja najprawdopodobniej się na tym nie znam, a zatem bardzo możliwe, że wcale tacy nie byli, a i żadna publika nie nagradza przecież za nic wykonawców owacją na stojąco przez kilkanaście minut, nie dopuszczając ich do  zniknięcia za kurtyną i zejścia ze sceny.

Zatem coś w tym zdecydowanie musiało być.

Jednak jako widz i słuchacz mam czelność i daję sobie prawo do przeżywania wszystkiego po swojemu, według moich własnych oczekiwań i wyimaginowanych przez siebie wzorców.

A tu wzorzec był jeden, jasny i prosty, ale właśnie przez to... szalenie złożony oraz niezwykle skomplikowany, a nazywał się – Frank Sinatra.

To mogłoby w zasadzie zamknąć wszelką dyskusję i próby porównywania czegokolwiek, a w zasadzie kogokolwiek, ale ponieważ wziąłem udział jako widz w tym przedstawieniu, to czuję się w to zaangażowany emocjonalnie i przestaję się czuć zwykłym amatorem i dyletantem.

Idąc na spektakl nie miałem pojęcia kto w nim gra, nawet jeśli wiedziałem, że jest grany już jakiś czas i można było dotrzeć do nazwisk osób w nim występujących.

Muszę przyznać, że nie mówiły mi wiele (a tak naprawdę zupełnie nic), ale to znowu mogłaby być raczej wina moja, a nie aktorów.

Wiedziałem, że nie idę na jedno z ostatnich przedstawień mistrza Janusza Gajosa, ale z drugiej strony on też, w uproszczeniu, zaczynał od grania Janka Kosa i do mistrzostwa dochodził stopniowo i latami.

Jednak szedłem na spektakl, bo ktoś postanowił zmierzyć się z ABSOLUTEM (i nie myślę tu o alkoholu), a to wymaga, moim zdaniem, posiadania naprawdę wielkich cojones lub mentalności kamikaze.

Oczywiście można powiedzieć: „Mądralo wyjdź na scenę tak jak oni, zatańcz, zaśpiewaj, zaaagraj" - tylko że ja nigdy nie twierdziłem, że potrafię to zrobić...

A oni mam wrażenie, że tak.

Oczywiście jak ma się ca. 25 lat to jest to pewnie najlepszy moment, by twierdzić, że jak się rzucać z motyką na słońce to właśnie teraz, no bo kiedy.

Optymalne przygotowanie w specjalistycznych szkołach, młodość, talent, zdrowie i przekonanie, że teraz to świat należy właśnie do nich.
I bardzo dobrze, tak chyba mają wszyscy ambitni.

Ale prześladowało mnie jednak wrażenie, że biorę udział w przedstawieniu dyplomowym studentów kończących może nawet i najlepszą uczelnię, ale ciągle będących jeszcze u progu swojej możliwe, że wielkiej (czego im życzę) kariery.

Obawiam się jednak, że z graniem Sinatry jest jak z graniem Hamleta w kultowej już anegdocie.

Jeśli ktoś jej nie zna to pozwolę sobie ją przytoczyć, bo oddaje sens moich wątpliwości:

[Młody aktor zapytał wielkiego i uznanego „starego" aktora: „Kiedy najlepiej grać Hamleta?". Na co ten odparł, że żeby dobrze zagrać Hamleta – trzeba mieć wielkie doświadczenie aktorskie, a aby je mieć trzeba grać na scenie 40 lat, ale jak się gra 40 lat to ma się ich co najmniej 60, a jak się ma 60 lat – to za Ch...iny ludowe nie da się dobrze zagrać Hamleta.]

Ale czy to oznacza, że Hamleta się nie gra?

Oczywiście, że gra i to wielokrotnie tworząc kreacje wybitne, wyjątkowe i porywające.

Dlatego też trzeba próbować i porywać się na takie wyzwania.

Jednak z Sinatrą problem polega na tym, że jak mówiłem (pisałem) wzorzec jest tylko jeden i nie leży w Sevres pod Paryżem, a w Cathedral City w Kalifornii, i nie bez kozery był nazywany „THE VOICE".

Jak dla mnie wczoraj tego GŁOSU mi zabrakło i zabrakło mi harmonii spajającej całość w naprawdę magiczny wieczór na miarę takich, jakie stwarzał Frank Sinatra.

Odwracając anegdotę stwierdzę, że mając 25 lat nie można równie dobrze grać 20. letniego, debiutującego Franka i 50., czy nawet 60. letniego wielkiego Sinatry, bo tego nie zrobiłby nawet... sam Sinatra.

Pozostając jednak amatorem, ale właśnie dokładnie amatorem słuchania Głosu Sinatry – muszę stwierdzić, że w żadnym momencie głosu Sinatry tam nie było.

I znowu to nie zarzut, bo nikt nie ma prawa nikomu takiego zarzutu postawić ani tego oczekiwać, bo to jest po prostu niewykonalne, a jednak... odniosłem wrażenie, jakbym został zaproszony na seans liftingowanego... niemego kina.

Obrazy były, aktorzy ruszali ustami, pojawiały się napisy i wyjaśnienia, ba nawet Band grał znakomicie dając cudowny podkład, ale to nie było czyste i klarowne, głębokie stereo, a raczej stary, zjechany, płaski mono vinyl, z trzaskami zakłócającymi odbiór.

I nie chodzi też o to, że aktorzy zapominali tekst, czy mylili kroki w układach, bo to w miarę wdzięcznie maskowali, ale mi brakowało właśnie tego czegoś nieuchwytnego, co powoduje, że wiedząc, że Franka tam nie było – pozwoliłoby mi mieć wrażenie i pełne przekonanie, że Sinatra właśnie tam był.

Czy oczekiwałem zbyt wiele?

Zapewne tak, ale tak to jest jak chcemy za wszelką cenę przywrócić chwile, które już niestety nie mają szans powrócić ani nie da się ich na nowo przeżyć w taki sposób, w jaki je przeżywaliśmy w przeszłości.

Ale przecież nawet wiedząc to, mimo wszystko wciąż próbujemy, bo stale liczymy na to, że taką magię jeszcze kiedyś odnajdziemy.

Mnie się tym razem nie udało, ale miło było zobaczyć, że prawdopodobnie większość z obecnych taką magię poczuła.

I zapewne dlatego kolejne spektakle będą wypełnione publiką po brzegi i będą kończyły się owacjami na stojąco.

A to, czy ja jeszcze kiedyś usłyszę Sinatrę to już jest zupełnie inna sprawa...

Zawsze mogę go „odpalić" w domu, przygasić światło, nalać sobie małego drinka lub soku z czerwonego grapefruita i... odpłynąć na tyle na ile potrafię, słuchając tego niepowtarzalnego i niepodrabialnego GŁOSU.

Bo takie jest moje własne „MY WAY".

 

Ja Ja, Polak mały

 

Komentarze (0)
Dodaj komentarz»
© Wszelkie prawa zastrzeżone