Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"
Wolne Miasto Warszawa, 11.09.2022.
Cały świat nieustannie trąbi o śmierci brytyjskiej królowej Elżbiety II i temat powoli staje się namolnie nudny, bo w sytuacji śmierci osoby 96-letniej – to przecież nie jest żadne zaskoczenie ani niespodziewane, zupełnie nieoczekiwane wydarzenie.
Królowa Elżbieta II od dłuższego czasu nie czuła się dobrze, słabła i w sposób naturalny powoli odchodziła, a co więcej, rok temu pożegnała swojego męża Księcia Filipa, z którym spędziła niemal całe swoje życie — co zapewne było dodatkowym czynnikiem negatywnie wpływającym na jej zdrowie i samopoczucie, nawet jeśli od dawna żyli w pewnym, swoistym odosobnieniu.
To oczywiste, że akurat ta Królowa zasługuje na najwyższy szacunek, hołdy i pamięć, bo niezależnie od tego, że panowała ponad 70 lat, co samo w sobie jest imponujące i musi budzić respekt, to od zawsze robiła to z niezwykłą klasą, oddaniem, zaangażowaniem i poświęceniem.
Łączyła w sobie wyczucie, takt, wiedzę, doświadczenie i umiejętność odpowiedniej reakcji na otaczające ją wydarzenia w sposób stawiający monarchię i Wielką Brytanię na pierwszym miejscu – powodując, że wszyscy odnosili wrażenie, iż obie były ważniejsze i odgrywały w świecie większą rolę niż pełniły ją w rzeczywistości.
My widzimy to nieco inaczej, ale dla Brytyjczyków była synonimem i ostoją ich świata, bo w zasadzie nie ma tam zbyt wielu „angoli", którzy mogliby pamiętać ten ich świat bez niej.
Niemniej jednak, poza oczywistym, należnym jej szacunkiem, trzeba na jej odejście patrzeć w sposób nieco bardziej pragmatyczny, bo tradycyjnie „the show must go on" i od bardzo dawna przygotowany był scenariusz działań, jakie niemal automatycznie miały być podjęte i uruchomione w chwili jej śmierci.
Co więcej, pewnie większość z nich Królowa zatwierdzała i uzgadniała osobiście.
Zatem we wszechobecnym lamencie po śmierci Królowej, nie dziwią mnie bardziej „zimnokrwiste" stwierdzenia osób oceniających tę śmierć nieco z dystansu i dużo mniej emocjonalnie.
Myślę tu między innymi nawet o dość kontrowersyjnej dla wielu wypowiedzi klakierki i pierwszej propagandzistki Putina Margarity Simonian, która po śmierci Elżbiety II stwierdziła jedynie: „Wszyscy w końcu umrzemy. To nie nasz ból.".
Tu, niby bezduszna bezpośredniość i okazane prostactwo, moim zdaniem, nie wynikają jedynie z wyrafinowanego cynizmu, a raczej są dowodem na podjęcie rozpaczliwej próby dokopania w jakikolwiek sposób wszystkim dookoła przez kogoś pozbawionego elementarnej dozy empatii, kto równocześnie jest zupełnie bezsilny i bezradny wobec świata, z którym przegrał, i który go odrzucił.
Wypowiedź z jednej strony nad wyraz oczywista i dotycząca prawd wiadomych każdemu, z drugiej pokazuje, że biedaczka, pod pozorem dystansu do swojej własnej śmiertelności, na siłę chce odsunąć od siebie myśl o tym, że ją i jej pryncypała też to czeka.
A ja mam wrażenie, że już całkiem niedługo.
Ale w zasadzie wskazała i podarowała nam gotowy tekst i charakteryzujący ją cytat idealnie pasujący do tego naprawdę niecierpliwie wyczekiwanego przez wielu, już wcale nieodległego nam, mam nadzieję, wydarzenia.
Poza tym, każdemu należy dać prawo do swobodnej wypowiedzi, nawet i takiej, aż tak żałośnie mało finezyjnej, jeśli to ma być czyjśkolwiek szczyt wirtuozerii umysłowej czy oratorskiej, i na przekazanie jakiejkolwiek innej mądrości życiowej go nie stać, a czuje, że koniecznie musi coś z siebie wyrzucić i łaskawie obwieścić wszem i wobec.
I wcale nie doszukiwałbym się w tym żadnej bezduszności ani czystej, wyjątkowej podłości, bo o prawdopodobieństwie śmierci Elżbiety II mówiło się już co najmniej od czasów... na długo przed tragiczną śmiercią Księżnej Diany.
Wspominam o tym i o niej celowo, bo mowa tu o kimś, kto miał być żoną kolejnego po Elżbiecie II monarchy, i to żoną kochaną i uwielbianą przez tłumy, a w zasadzie niemal wszystkich Brytyjczyków, czego raczej nie można powiedzieć o obecnej żonie właśnie ogłoszonego nowego króla.
I tu dochodzimy do sedna swego rodzaju paradoksu funkcjonowania rodziny królewskiej, a w każdym razie niektórych jej członków, bo urodzenie automatycznie wyznacza im potencjalne miejsce w historii i determinuje ich wychowanie i myślenie o swojej przyszłości oraz podporządkowanie określonym rytuałom.
Tu nawiążę również do oburzającego wielu wpisu Tomasza Lisa o tym, że Karol musiał czekać ponad pół życia na śmierć matki, by spełniło się jego przeznaczenie.
Ta, dość ostra w formie, szokująca niektórych prawda, w monarchii dziedzicznej jest oczywistą oczywistością.
Zgadzam się z nią w całej rozciągłości, zwłaszcza w odniesieniu do byłego już Księcia Karola.
Pomimo że pan Tomasz, z racji wielu swoich ostatnich działań lub posądzeń o takie działania – jest na cenzurowanym, to choć nie jestem jego wielkim fanem, gdyż uważam, że gdzieś się zagubił i zatracił trzeźwość stąpania po ziemi, popadając na różnych polach swojej aktywności w zadziwiającą megalomanię — to tutaj wskazał na pewną niezręczość i specyficzną, swoistą ambiwalentność odczuć i uczuć oczekujących na sukcesję władzy i tytułów po odchodzących monarchach ich potomków, od dawna „wyznaczonych" i wskazanych jako kolejnych władców, nawet niezależnie od przebiegu bezpośrednich relacji między nimi, a tymi których zastępują.
W tym względzie mam podobne do pana Tomasza zdanie i jednocześnie rozumiem, że w świecie mediów i walki o jakiekolwiek w nich istnienie – wyrażanie głośno takich opinii (uznawanych przez wielu za niezręczne lub nietaktowne, choć w swej istocie absolutnie prawdziwych) i jechanie po bandzie — zdaje się być jedyną drogą do bycia w ogóle zauważonym, gdyż kolejne mdłe kondolencje mogłyby przejść bez echa.
A tę wypowiedź traktuję mimo wszystko jako zdolność do szerszego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość i wyjście poza sferę bieżących, a w zasadzie chwilowych emocji, bo zapewne szczere (nie przeczę) łkanie tłumów po śmierci Elżbiety II – za tydzień (po pogrzebie) ustanie i jej śmierć zostanie przyjęta do wiadomości i... zaakceptowana, podobnie jak kiedyś odejście JPII, choć dla wielu było wcześniej nie do wyobrażenia.
Ale to jest naturalną koleją rzeczy, czy się to komuś podoba, czy nie.
I tu pokuszę się o garść faktów z życia brytyjskiej rodziny królewskiej, by nieco dokładniej przybliżyć i wyjaśnić ten, bulwersujący wielu, wątek.
Nie zagłębiając się za bardzo i zbyt daleko w historię „Albionu", pomijając już jego władców, którzy hurtowo mordowali i zmieniali swoje żony (np. Heniek nr 8), wspomnę tylko, że każdorazowo, zgodnie ze znaną sentencją i zasadą: „Umarł król, niech żyje król" – życie toczy się dalej, niejednokrotnie otwierając szansę na „prawdziwe" istnienie kolejnego władcy dopiero po śmierci poprzednika – najczęściej rodzica.
Słynna królowa Wiktoria, sprawująca rządy przez niebotyczne natenczas 63 lata, została królową mając lat 18 (choć ona akurat zastąpiła zmarłego stryja, a nie ojca, bo ten zmarł dużo wcześniej, gdy miała zaledwie 8 miesięcy), a na koniec swojego panowania wprowadziła brytyjską monarchię w wiek XX – jednocześnie blokując przez długie lata swojemu najstarszemu synowi dostęp do najważniejszego z tytułów.
Ten, swoje rządy jako Edward VII rozpoczął dopiero w wieku lat sześćdziesięciu i sprawował je jedynie przez lat dziewięć, niemal całe życie „czekając" na moment, gdy będzie mu dane zostać głową Imperium.
Abstrahuję tu już od kwestii narodowości, bo ówcześni monarchowie brytyjscy zarządzali co najmniej kilkunastoma (a tak naprawdę i kilkudziesięcioma) narodami, a przy tym sami wcale nie byli tacy brytyjscy, a w zasadzie można by rzec, że byli dużo bardziej... niemieccy (Coburg-Gotha).
To dopiero jego syn, który jako król, mając lat 45, przyjął imię Jerzy V – podczas I Wojny Światowej uznał, że niemieckie korzenie i nazwisko zupełnie nie pasują do sytuacji i postanowił „przemianować" familię na swojsko brzmiące Windsor, ale to było trochę tak, jakby Stefan Batory, a w zasadzie Istvan Bathory; a może bardziej August II Mocny Sas — wymyślili, że od jutra będą się nazywać... Potocki, Lubomirski, czy Zamojski (pomijając oczywiście kwestię ówczesnej elekcyjności naszych władców).
Ale zagrało i „Windsorowie" zostali uznani za rdzennych Brytyjczyków.
Co ciekawe, konserwatywnym „brytolom" niedługo później bardziej przeszkadzały konwenanse niż pochodzenie swoich monarchów, bo z kolei jego pierworodny syn i naturalny następca tronu, koronowany w 1936 roku Edward VIII – nie zyskał powszechnego uznania wcale nie z powodu korzeni swoich przodków czy protoplastów, ale dlatego, że nagle angolom nie spodobała się jego miłość do amerykańskiej podwójnej rozwódki, niejakiej Wallis Simpson.
Ponieważ miłość i szczęście osobiste cenił bardziej niż koronę brytyjską – postawiony pod ścianą i zmuszany do wyrzeczenia się swojej kochanki... zaskakująco dla wszystkich — abdykował, by spędzić z nią (na dozgonnym wygnaniu z kraju) resztę swojego życia, czyli kolejnych 36 lat.
To wydarzenie było brzemienne w skutki dla 10-letniej wówczas przyszłej królowej Elżbiety II, bo niespodziewanie to jej ojciec Książę Albert, młodszy brat Edwarda VIII, zamiast żyć w cieniu brata monarchy – nagle musiał podjąć decyzję o przyjęciu na siebie roli króla.
Jako Jerzy VI okazał się dzielnym władcą, m.in. aktywnie wspierającym Premiera Winstona Churchilla i wszystkich Brytyjczyków w ciężkich czasach II Wojny Światowej.
Paradoksalnie niewykluczone jest, że sympatyzujący z nazistami „Edek namber ejt", gdyby nadal był królem... to, wraz z całą silną grupą pragmatycznie konformistycznych, mających inne od swojego Premiera zdanie angoli, naciskałby na... poddanie się Wielkiej Brytanii Hitlerowi, co mogłoby zupełnie zmienić losy i kształt znanego nam świata.
Elżbieta (jeszcze nie II) do 10 roku życia prawie w ogóle nie brała pod uwagę (ani jej najbliżsi), że kiedyś może zostać królową Wielkiej Brytanii.
Koronacja jej ojca zmieniła wszystko, ale nadal, wiedząc już, że jest następna w kolejce, zakładała, że jej panowanie nastąpi o wiele później, może nawet za kilkadziesiąt lat.
I ona akurat nie miała parcia na władzę, choć szykowany jej los przyjęła jako obowiązek, który musi wypełnić i postanowiła w odpowiednim czasie zrobić to najlepiej jak potrafi.
Choroba i nagła śmierć ojca spowodowały, że mając lat 26, nadspodziewanie szybko została Królową Elżbietą II i musiała przeorganizować całe swoje życie oraz życie swoich najbliższych.
I była chyba najlepszym co mogło się przytrafić zarówno koronie brytyjskiej, jak i wszystkim Brytyjczykom, i to na tak długie lata.
Jednocześnie (ale to moim, choć jak widać nie tylko moim zdaniem) jej długowieczność stała się rzeczywistym przekleństwem dla jej pierworodnego syna Karola, który w odróżnieniu od niej, w ramach swoich kompleksów, słabości i niestabilności emocjonalnej – dla potwierdzenia jakiejkolwiek swojej wartości, za wszelką cenę potrzebował tytułów i władzy, na którą musiał niecierpliwie czekać... jak się właśnie okazało niemal do swoich 74 urodzin.
Aktualny, nowiutki król Karol III, wraz ze swoją obecną żoną Camillą, którą poznał i z którą odbywał potajemne schadzki jeszcze na długo przed poznaniem i poślubieniem Diany, gdy pani Parker Bowles nazywała się już tak, bo... miała męża – dalece przebił swojego krnąbrnego stryjecznego dziadka, gdyż romansował z mężatką, a nie, jak tamten, już rozwódką, a robił to dzielnie i z ochotą dalej również i po jej rozwodzie, ale w międzyczasie, nieprzerwanie, także po... swoim ślubie z Dianą.
Nowoczesne brytyjskie społeczeństwo pokazało swoją tolerancję i szybko odpuściło mu grzeszki, za które kilkadziesiąt lat wcześniej pewnie by go ukamienowało.
Co prawda, pomijając samą tragiczną śmierć Księżnej Diany, od 2005 roku Camilla jest w końcu żoną Karola, ale (znowu moim bezczelnym zdaniem) Karol jest tak bardzo przez nią kochany, bo od dnia poznania go jakieś pięćdziesiąt lat temu – wiedziała, że prędzej czy później zostanie królem, a ona, jako jego żona – może mieć szansę zostać królową.
Nie wiem tylko, czy była przygotowana psychicznie na aż tak wielką cierpliwość, bo uparta, nadzwyczaj żywotna teściowa trzymała się nader dzielnie i nieraz sprawiała wrażenie, że cieszy się lepszym zdrowiem niż ona sama.
Chwalebnie dla nich, oboje właśnie dożyli najwyższych zaszczytów, ale brak refleksji, że niemal całe swoje życie przeżyli nie jako monarchowie, a jedynie „czekający w kolejce do tronu", a w związku z tym może należałoby go przekazać następnemu pokoleniu – w dość wymowny sposób świadczy o ich fiksacji na parciu do przejęcia władzy, tytułów i zaszczytów.
Śmiem twierdzić, że nie będzie im dane „cieszyć się" tym wszystkim zbyt długo i wcale nie będzie to dla nich takim wielkim szczęściem jak im się przez całe życie wydawało.
Co więcej, przypuszczam, że nieuniknione, nieustanne porównania panowania Karola III z panowaniem jego matki – będą powodem kolejnych frustracji i kompleksów, bo, moim zdaniem, nigdy w niczym jej nie dorówna.
Ona, w pewnym sensie, całe życie była Królową – a on... całe życie chciał być królem, a to jest diametralna różnica...
God save the King, choć ja osobiście wolałem, gdy wznoszono szczere okrzyki: „God save the QUEEN", nawet jeśli ani jeden, ani drugi nigdy nie dotyczyły mnie bezpośrednio.
Ja Ja, Polak mały