Zapraszam do zapoznania się z moim
tomikiem poezji "Drżenia niedojrzałości"
Wolne Miasto Warszawa, 27.06.2024
Odnoszę przedziwne wrażenie, że w kwestii piłki nożnej mentalnie zostaliśmy w głębokich czasach PISowskiej komuny, która w irytująco bezczelny, tępy i prostacki sposób szerzyła debilną, czerwoną propagandę.
W ramach obudowywania nią wszystkiego okazywało się, że niezależnie od sytuacji, prawdy, logiki i faktów – ich wersja analizy i interpretacji wszelkich zdarzeń zawsze była taka sama, a wynikająca z tego konkluzja niezmiennie wskazywała, że jako jedyni mają rację, są najlepsi i wiedzą jak wszystkich uszczęśliwić, a nieustanny i permanentny brak realizacji ich światłych celów wynika jedynie ze złowrogiej kumulacji wrażych sił zła i bezczelnej, perfidnej zmowy całego pogańskiego świata.
Dla poparcia tych tez, jako kropka nad i, a w zasadzie gwóźdź do trumny ich nieszczęść, na końcu zawsze padało sakramentalne zdanie o wszechwinie Tuska, podobnie jak wcześniej, za czasów Bieruta czy Gomułki, winna była stonka czy działania zaplutych karłów reakcji.
Trzeba naprawdę dziesiątek lat komunistycznej propagandy sączonej w (bez)mózgi prostackiej tłuszczy, by takie idiotyzmy mogły być bezkrytycznie łykane, przyswajane i przyjmowane jako jakakolwiek prawdziwa rzeczywistość.
A u nas niezmiennie niemal połowa społeczeństwa nurza się w tej brei mentalnego szlamu zakłamania i swego rodzaju analfabetyzmu dotyczącego braku wiedzy o czymkolwiek, kuriozalnie mającego usprawiedliwiać bezmyślną spolegliwość i zdejmować ze wszystkich jakąkolwiek odpowiedzialność za cokolwiek.
Zaskakująco, trwające właśnie Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej rozgrywane w Niemczech pokazują, że „w temacie Marioli" (nieśmiertelny, genialny Wojciech Młynarski) jasności nie ma jeszcze większy odsetek fanów, a w zasadzie zaślepionych fanatyków piłki nożnej.
I tu nie ma już żadnego znaczenia jakakolwiek ich polityczna proweniencja, a tym bardziej żadna niespójna i niestabilna marksistowska baza ani nadbudowa – oni są na własne życzenie ubezwłasnowolnieni swoją zależnością od fałszywej interpretacji zdarzeń, wiarą w cuda i samonapędzaniem się kompletnie bezpodstawnym „myśleniem" życzeniowym.
Poprzez taki imbecylizm to, tym samym, zrównuje naiwnych, sterowanych emocjami kibiców z bezmyślnym, niewykształconym, umysłowo ograniczonym tłumem zmienionym w bezkształtną, bezwolną masę posłusznych, powolnych popychadeł podatnych na odruchowe, zautomatyzowane i bezwiedne reakcje na celowo wysyłane mu sygnały (niczym znakomicie wytresowane do realizacji założonych celów stado psów Pawłowa).
Ktoś może się dziwić skąd tak ostra i bezkompromisowa moja ocena – ale z mojego punktu widzenia to jest oczywiste i jasne już na pierwszy rzut oka.
Odmienne od mojego zdanie mogą mieć tylko osoby nie potrafiące oddzielić emocji od zdroworozsądkowego myślenia i uwiedzione lub zaślepione zakłamanym huraoptymizmem opartym na bezrefleksyjnym wchłanianiu wtłaczanych im do głowy pustych haseł.
Smutne jest to, że od lat, od wielu pokoleń, stale jesteśmy karmieni mrzonkami o naszej piłkarskiej potędze, podobnie jak odwiecznym mitem o naszym niezwyciężonym, rycerskim wojsku, legendą o byciu narodem wybranym i przekonaniem o naszej jakiejś nadludzkiej wyjątkowości.
Nie wiem co musi się stać, by większość wróciła na ziemię, bo buja w obłokach tak wysoko, że obawiam się, iż kolejny z nich upadek może już naprawdę być bardzo bolesny, i o ile nawet jeszcze nie śmiertelny, to na pewno już nie do zniesienia.
Ja wspaniałomyślnie pominę tutaj już wszelkie wywody i analizy wskazujące, że do Niemiec w ogóle pojechaliśmy wywalczając jakimś psim swędem wyżebrany awans, bo każdy mecz to była żenująca droga przez mękę, a nazwisko zarządzającego tym bałaganem Santosa już samo w sobie było immanentną formą fałszywej propagandy, bo z żadną świętością czy jakimś Boskim natchnieniem to w najmniejszym stopniu nie miało nic a nic wspólnego.
Rewolta na ostatniej prostej, polegająca na wpuszczeniu tam Probierza, była potwierdzeniem rozpaczy i klęski polityki prowadzonej przez discopolowy PZPN, ale równocześnie, poprzez wykorzystanie swoistego trenerskiego kamikaze, odbudowała we wszystkich przekonanie, że potrafimy i będziemy walczyć do końca, opętani kolejną szaleńczą wizją ostatecznego wielkiego zwycięstwa.
I tu na chwilkę wracamy na finały Euro do Niemiec, bo wbrew szerzonej propagandzie wiadomo było, że nasz pobyt potrwa tam tylko tę chwilkę, potrzebną i konieczną do rozegrania jakże dla nas tradycyjnych trzech spotkań, od razu zakwalifikowywanych po kolei jako mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor.
Znowu propagandowo można by wszakże uznać, że na przestrzeni lat postępy na wielkich turniejach robimy ogromne, bo kiedyś, pod wodzą niejakiego Engela (co my mamy z tymi quasi uświęconymi nazwiskami) mecz otwarcia kończyliśmy z czterema golami w worku, a teraz przegraliśmy „jedynie" 2 : 1, ale problem polega na tym, że realnie my się piłkarsko cofamy, a jako kibice drastycznie obniżamy nasze oczekiwania.
Kiedyś uknuliśmy (nie wiem czy nie zrobił tego legendarny komentator Jan Ciszewski) słynny i zupełnie niezrozumiały mentalnie dla świata termin zwycięski remis.
A teraz... po pięćdziesięciu latach od tamtych, ciągle pamiętnych dla wielu, wydarzeń (przypomnę, że finalnie prowadzących do zdobycia brązowego medalu i zajęcia trzeciego miejsca na... MS'74, nota bene również w Niemczech) – w meczu otwarcia przegrywamy z Holandią i gremialnie uznajemy, że możemy być dumni, bo graliśmy i przegraliśmy tak pięknie.
Ja już abstrahuję od meritum wskazującego, że najlepszym zostaje się dlatego, że mecze się wygrywa, a nie najpiękniej nawet przegrywa, ale tutaj mam świadomość, że nasza narodowa historia jest zbudowana właśnie na wielkich klęskach, które ubieramy w przepiękne kolorowe piórka i wynosimy na piedestał heroicznej walki ze złem i podnosimy do rangi świętej ofiary złożonej za ojczyznę.
Mecz o wszystko z Austrią gładko przegraliśmy, w zasadzie zgodnie z oczywistymi przewidywaniami realistów takich jak ja, tyle że nam obrywa się za zdradę narodową, czarnowidztwo i brak wiary w nasze orły; a ich samych wychwala się, że przecież dali z siebie nawet więcej niż mogli.
Honorowy remis z Francją, uzyskany dzięki bramce Lewandowskiego podtrzymującego naszą i jego świecką tradycję wykonywania karnych powtarzanych po kilka razy aż do skutku – przywrócił we wszystkich opętanych propagandą przekonanie, że wszystko jest w porządku, że możemy spokojnie wrócić do domu z podniesioną głową, bo świat zobaczył jak pięknie i dzielnie walczymy do końca.
Tutaj pokuszę się o małe resume tych naszych trzech potyczek.
Przegrana z Holandią została okrzyknięta świetnym meczem... bo nie przestraszyliśmy się ich potęgi i w ogóle wyszliśmy na boisko, a nie schowaliśmy się tchórzliwie w szatni czy w tunelu, potrafiliśmy wymienić pomiędzy sobą kilka podań, oddać kilka strzałów na ich bramkę i nie ograniczaliśmy się wyłącznie do panicznego wykopywania piłki gdzie popadnie.
Jeśli to jest podstawa do euforycznej wiary w to, że jesteśmy najlepsi na świecie (a na razie przynajmniej w Europie) i w cuglach możemy wygrać każdy turniej... to naprawdę chapeau bas przed animatorami szerzonej propagandy – tu nawet Goebbels powinien by był wpaść w kompleksy.
Ja pomijam już tu zupełnie, że rzeczona Holandia pod wodzą Ronalda Koemana jest cieniem własnej siebie, a moje zdanie na temat jego umiejętności trenerskich wyrażałem wielokrotnie a pro pos jego „kariery trenerskiej" w Barcelonie, bo mam wrażenie, że ciągle jeszcze jedzie na swojej legendzie znakomitego piłkarza (kiedyś świetnie grającego m.in. zarówno w Barcelonie jak i w reprezentacji Holandii), i zadziwiająco nikt nie dostrzega, że trenerem jest jeszcze gorszym niż nasz genialny piłkarz, manager, działacz i biznesmen Zbigniew Boniek (którego cenię i szanuję za wszystkie te cztery ciurkiem wymienione przeze mnie i znakomicie wykonywane przez niego aktywności, i jednocześnie dziękuję mu za to, że dość szybko zrozumiał, że dobrym trenerem nie jest, nie był i nie będzie – ale to też jest przejaw jego wrodzonej inteligencji i zdolności do właściwej samooceny, czego wielu wielkim bardzo brakuje).
Oczywiście moje zdanie może szybko zweryfikować życie, gdyby nagle okazało się, że Oranje zostaną niespodziewanym dla mnie Mistrzem Europy, ale to ja z kolei musiałbym zakwalifikować w kategorii cudu, i oczywiście wtedy musiałbym Koemana przepraszać na kolanach, cokolwiek to znaczy i miałoby implikować.
Jakoś jednak jestem zupełnie spokojny, że wielki Ronald na zawsze już pozostanie wielkim piłkarzem i... miernym trenerem, a moje kolana (i nie tylko) nie ucierpią.
Porażkę z Austrią rozpatrywałbym w kategorii tych nieuniknionych i należałoby na nią spojrzeć też szerzej, w kontekście analizy ich kolejnego meczu właśnie z Holandią, wygranego przez nich 3 : 2.
Tym wszystkim, którzy twierdzą, że byliśmy o krok od wygranej i na dwoje babka wróżyła, bo końcowy wynik mógłby być inny, a zwycięstwo po naszej stronie – mówię hola, hola – Austriacy nawet z Holandią na każdego ich gola odpowiadali swoim kolejnym i sprawiali wrażenie, że w każdej chwili mogą włączyć jeszcze wyższy bieg jeśli byłaby taka potrzeba.
Dlatego też radzę lekko ochłonąć, bo zapisy ich czarnych skrzynek z naszego meczu zapewne wyraźnie wskazałyby, że cały czas jechali maksymalnie na trzecim biegu i mieli jeszcze kilka innych do ewentualnej dyspozycji.
A mecz z Francją to swoiste kuriozum, bo oni już byli pewni awansu i w zasadzie bardziej zastanawiali się, które miejsce w grupie może być dla nich najkorzystniejsze z punktu widzenia trafienia na kolejnych przeciwników niż robili wszystko, by wygrać (bo zaskakująco wyniki niemal we wszystkich grupach, w tym i w tej naszej, sporo odbiegały od oczekiwań, a przynajmniej przewidywań ekspertów).
My w tym czasie, pozbawieni meczowego stresu wynikającego z gry o jakąkolwiek stawkę (bo już dawno odpadliśmy) rozgrywaliśmy w zasadzie mecz towarzyski, a brak walki Francuzów do upadłego – pozwalał nam na więcej niż zwykle.
Ale oczywiście propagandowo zremisowaliśmy z v-ce mistrzami Świata, więc możemy być z siebie dumni i wrócić do kraju z podniesionym czołem (choć logiki w tym nie widzę żadnej, gdyż jako potencjalnie najlepsi – nawet tych v-ce powinniśmy każdorazowo odprawiać co najmniej po 5 : 0).
W związku z tym lądującą na Okęciu reprezentację, w środku nocy, witały nieprzebrane tłumy entuzjastów kopania, dumnych z niej i z siebie, że tak dzielnie, pięknie i ładnie, a do tego honorowo, odpadliśmy z turnieju jako pierwsi.
Na marginesie dodam jeszcze, że giganci naszej grupy eliminacyjnej na to Euro, którzy spuszczali nam w niej łomot (Albania i Czechy) – w swoich grupach też pozajmowali ostatnie miejsca, zdobywając ledwie po jednym punkcie.
Co ciekawe, nasze trzy zsumowane wyniki... nadal nie zapewniłyby nam jakiegokolwiek awansu nawet gdybyśmy stwierdzili, że jesteśmy nową piłkarską potęgą na mapie Europy i nazywamy się Albanio-Polsko-Czechia.
Zaskakująco dobre samopoczucie wszystkich ulegających wszechobecnej propagandzie sukcesu powoduje, że po kolejnej klęsce wskazującej nam nasze ostatnie miejsce w szeregu – większość wychodzi ze stadionów lub odchodzi od telewizorów z przekonaniem, że przecież już mamy zalążek czegoś nowego i wielkiego, i już jutro na pewno pokażemy wszystkim jakim to jesteśmy hegemonem.
To nic, że nasza liga to obraz nędzy i rozpaczy, nawet jeśli niemal jej połowę stanowią gracze z przeróżnej zagranicy.
I nie ma też żadnego znaczenia, że większość zawodników naszej kadry grywa czasem jakieś ogony w trzeciorzędnych klubach europejskich, a nasi absolutnie najlepsi nie są największymi gwiazdami w tych swoich, nawet bardzo renomowanych.
W narodzie jest trwale zaimplementowane przekonanie, że czeka nas świetlana przyszłość i dostaniemy to czego chcemy, bo – powtarzając za jedną z filarek (ach ta przeklęta językowa nowo mowa) istnienia i trwania PISu – to się nam po prostu należy.
To trzeba mieć naprawdę niezłe szydło, żeby wydziergać taką prawdę i taką teorię, ale kupione masy zapatrzone w takich nawiedzonych proroków i prorokinie (tfu, co za ohyda) są gotowe po raz kolejny dać się zmanipulować i poddać ogólnonarodowej euforii świętowania pseudo zwycięstwa i pseudo sukcesu.
No, ale jak się niema co się lubi, to się lubi co się ma.
A wszechwładna, zakorzeniona od pokoleń propaganda potrafi nam wmówić, że mamy być dumni... bo nie mamy nic i zgodnie z tradycją - dalej nie będziemy nic mieć.
Ale najgorsze dla osób takich jak ja, które są uważane przez większość za twardy beton, bo są od zawsze odporne na wszelką propagandę, jest to, że mam nieodparte wrażenie, iż zapatrzeni w siebie, dumni Polacy – nawet na tym Euro, w ogóle nie oglądali żadnych innych meczów i drużyn, a przez to nie mają żadnego, najbardziej zielonego nawet, pojęcia co się dzieje wokół.
Nasza wynoszona na ołtarze i wielbiona... wyjątkowa i niezrównana waleczność – jest blada jak papier przy mentalności zwycięzców takich potęg piłkarskich jak Gruzja, Szwajcaria, Słowacja, Rumunia czy Węgry.
Oczywiście o jakichś Niemcach, Anglikach, Hiszpanach, Włochach czy Portugalczykach to już nawet, znowu wspaniałomyślnie, nie wspominam.
Nie wiem co musi się stać, by ciemny lud przejrzał na oczy i przestał „wszystko kupować", ale to zapewne musiałoby wymrzeć albo wreszcie trafić do zasłużonego więzienia całe to pokolenie zaklinaczy rzeczywistości uwikłanych w okradanie i okłamywanie nas na każdym kroku.
Jednak dopóki to nie nastąpi nadal będziemy tkwili w punkcie wyjścia, przekonani o naszej potędze, wyjątkowości i jakimś Boskim namaszczeniu nas do czegokolwiek.
Ale obawiam się, że gdyby czyjakolwiek wiara w jakąś Boską ingerencję miała się jednak spełnić, to zgodnie z naszą tradycją na końcu okaże się, że i tak przegramy, bo nakładając na nas brzemię odpowiedzialności za swój schrzaniony przy jego tworzeniu świat – sam Bóg strzeliłby nam gola, a gdyby On sam lub jego Syn mieliby być traktowani jako jedni z nas – to należałoby uznać, że walnęli nam samobója.
A jednak przecież mimo wszystko niemal cały naród ochoczo śpiewa już nie tylko „Polacy nic się nie stało", ale fajszując niemiłosiernie drze się: „Już za cztery lata (a w zasadzie zapewne raczej nawet za dwa) Polska będzie...".
Choć ja zachodzę w głowę czy jest jakakolwiek dziedzina czy dyscyplina, którą poważnie moglibyśmy brać pod uwagę.
I tak jakoś zastanawiająco to piłka nożna zupełnie nie przychodzi mi do głowy.
Ale może się nie znam, a przynajmniej nie dociera do mnie wszechobecna propanda sukcesu.
Może w tym kraju ludzie tak bardzo chcą wierzyć w cuda, że już jest im wszystko jedno w jakie i uważają, że jak marzyć to już o tych rzeczach, których urzeczywistnienie jest absolutnie niewykonalne...
To w końcu prawdopodobnie właśnie na tym polegają marzenia.
My nie mamy nic, to chociaż je chcemy mieć, bo w naszej pokręconej logice ewentualne ich zrealizowanie – paradoksalnie spowoduje, że one też znikną.
I to chyba najbardziej odróżnia nas od całej reszty...
Ale ja wcale nie jestem, nie mogę i nie potrafię być z tego dumny i wbrew tej otaczającej mnie przedziwnej, propagandowo zaprogramowanej większości - z tej mojej odmienności to ja jestem z kolei bardzo, ale to bardzo dumny...
Znowu wbrew większości, która szaleńczo świętuje swój, jej, kolejny wielki sukces.
A świat po raz kolejny patrzy na nas i nie wierzy w to co widzi, ale przecież nie zamierza się tym przejmować zbyt długo, jeśli w ogóle, bo zaraz będzie zajęty obserwowaniem naprawdę tych najlepszych i wyjątkowych na wszystkich swoich krańcach.
W tym wszystkim i Europa powita za chwilę swojego nowego mistrza i wtedy już na pewno nikt nawet nie będzie pamiętał o Polsce, jej heroicznej walce do końca i wspaniałych przegranych oraz cudownych remisach.
Oni mają swoją normalność, a my, jak widać, swoją.
A mnie jest przykro, że one obie są niezmiennie tak bardzo odległe i różne od siebie...
Ja Ja, Polak mały