Finał żeńskiego debla na RG potwierdził niesamowitą formę Czeszki, która po wczorajszym triumfie w singlu (pokonała Anastazję Pawluczenko 2 : 1), dziś wraz z Kateriną Siniakovą pokonała duet Bettany Mattek Sands, Iga Świątek 2 :0.
Okazuje się, że niemal niemożliwe jest jednak wykonalne i to we wspaniałym stylu.
Jej niesamowity sukces - pierwszy raz od 21 lat odniesione przez kogoś zwycięstwo i w singlu, i w deblu, jest z jednej strony powtórzeniem jej deblowego triumfu w tej imprezie sprzed 4. lat (z tą samą partnerką), a jednocześnie jest jej... pierwszym triumfem singlowym w turnieju wielkoszlemowym.
W singlu był to jej 5. finał i dopiero teraz udało się jej go wygrać, co świadczy o ogromie pracy, cierpliwości, pokory i nabierania doświadczenia niezbędnych do osiągania zwycięstw i wznoszenia się na wyżyny swoich umiejętności właśnie w momentach najważniejszych w tych najbardziej prestiżowych turniejach.
Bezdyskusyjna wyższość w dzisiejszym deblu wynikała m.in. z wieloletniego ogrania i znakomitej współpracy ze swoją partnerką, z którą od lat udanie grają razem.
Powtórzenie deblowego zwycięstwa w RG świadczy równocześnie o konsekwencji i rozwoju swojego poziomu sportowego oraz o pewnej stabilizacji umiejętności wynikającej właśnie z tej wieloletniej deblowej współpracy ze swoją deblowa partnerką.
Sukces w singlu to już wynik kolejnej zmiany mentalności i jakości gry wypracowanych przez lata ciężkiej i cierpliwej pracy.
No i stało się, Iga nie dała rady awansować do półfinału singla na RG, ulegając znakomitej Greczynce Marii Sakkari 4 : 6, 4 : 6.
Nie chcąc zapeszyć jej fantastycznych występów w Paryżu – cierpliwie milczałem aż do tej pory, ale świetna seria musiała się przecież kiedyś skończyć.
Moim skromnym zdaniem turniej wielkoszlemowy już sam w sobie jest niesamowitym wyzwaniem dla tych najlepszych, rozgrywających największą liczbę gier, a próba walki o zwycięstwo zarówno w singlu jak i w deblu to już niemal masochizm.
Aby móc przetrwać taki maraton trzeba by być ugruntowanym numerem 1 na odpowiedniej liście tenisowej i być w życiowej formie, popartej kilkuletnim doświadczeniem na topie tenisowych rankingów.
Nasza wielce optymistyczna wiara w dublet Igi wynikała oczywiście bardziej z naszej ułańskiej fantazji niż z popartej logiką wiedzy o tenisie, fizjologii i psychologii.
Ćwierćfinał RG to w Polskim tenisie wielkie wydarzenie samo w sobie i nie można patrzeć na odpadnięcie Igi jak na jakąś niespodziewaną porażkę, a już na pewno nie jak na klęskę.
Iga pomimo zeszłorocznego niebywałego sukcesu nadal jest nieopierzonym pisklakiem uczącym się latać, a to, że potrafi podfruwać tak wysoko świadczy o jej niebywałym talencie.
Jeśli ktokolwiek będzie miał kiedykolwiek jakiekolwiek wątpliwości jak wygląda szczęście – niech zapamięta raz na zawsze – ma rozpromienioną twarz ROBERTA LEWANDOWSKIEGO.
I to nie jest tak, że jest tak, gdyż on jest w czepku urodzony albo tak po prostu ma farta, bo jego sukcesy są dziełem jakiegoś niewiarygodnego przypadku i jedynie szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Jego szczęście jest bardzo dokładnie... zaplanowane, przemyślane i przygotowane, bo zaczyna się od marzeń, po których następuje faza skrupulatnego określania (niezwykle odległych) celów i wytyczenia optymalnej drogi prowadzącej na szczyt.
Czy to wygląda na prosty plan?
Możliwe, tylko że potem nadchodzi wieloletni okres niezwykle ciężkiej, niemal katorżniczej pracy, obwarowanej całą masą dodatkowych wymogów, powodujących, że każdy dzień musi przebiegać ściśle według założonej i konsekwentnie realizowanej reguły, i jest traktowany jako niezbędny element tej niezwykle złożonej układanki.
A żadnego dnia nie można przeoczyć, pominąć, przegapić ani odpuścić, bo grozi to posypaniem się i unicestwieniem tego całego misternie ułożonego planu.
16.05.2021 Wolne Miasto Warszawa
No i stało się, Robert Lewandowski wyrównał niesamowity i niepobity do tej pory, 49. letni rekord Gerda Mullera, polegający na strzeleniu 40. bramek w jednym sezonie Bundesligi.
Wydarzenie na miarę nie tylko samej ligi niemieckiej, ale robiące wrażenie w całym piłkarskim świecie.
Symptomatyczne, że 40. gola zdobył tak bardzo charakterystycznym dla niego uderzeniem z karnego, bo przecież ich wykonywanie opanował niemal do perfekcji i pewnie już na zawsze taka forma i sposób oddawania strzału z „wapna" – będą nierozerwalnie związane z jego nazwiskiem (tak jak kiedyś legendarnym kreatorem i wykonawcą niezwykłego sposobu ich strzelania został Antonin Panenka).
Po zdobyciu gola, gdy Lewy w bardzo ładnym geście odsłonił na torsie drugą koszulkę z wydrukowaną podobizną Mullera z napisem „4ever Gerd", cały sztab szkoleniowy i piłkarze uhonorowali RL9, tworząc wzdłuż linii bocznej, przy ławce rezerwowych, szpaler, przez który przebiegł oklaskiwany i szczęśliwy RL9.
I tu pojawił się pewien zgrzyt, który ja osobiście też rozumiem, albowiem, po pierwsze taka niespotykana mimo wszystko demonstracja zaburzała rytm toczącego się spotkania, a forma ekspresji radości mogła zostać odczytana jako niestosowna, podobnie jak przeskakiwanie poza bandy, opuszczanie boiska, czy zdejmowanie koszulki, które są standardowo karane żółtymi kartkami.
Wczoraj w stolicy Katalonii odbyło się Grand Prix Hiszpanii.
Tor lubiany przez większość kierowców nie daje jednak zbyt wielu możliwości do wyprzedzania, a zatem, oczywiście, niezwykle ważne były wyniki kwalifikacji oraz obranie właściwej strategii pit stopów (i ich sprawnego przeprowadzenia) oraz gotowość do natychmiastowej reakcji na taktyczne zagrania rywali.
W ostatecznym rozrachunku okazało się, że wyścig wygrał startujący po raz setny (wow!!!) z pool position Lewis Hamilton (Mercedes), dojeżdżając przed startującym z drugiej pozycji Maxem Verstapenem (Red Bull) i trzecim na starcie i na mecie Valtierim Botasem (Mercedes).
Ale wcale to nie było takie proste, bo rzecz w tym, że w trakcie niemal całego wyścigu kolejność jazdy zawodników była inna.
Po znakomitym starcie i bardzo ostrym ataku w pierwszym zakręcie Verstapen, wykorzystując niewielki błąd Hamiltona, który zostawił mu zbyt dużo miejsca po wewnętrznej, objął prowadzenie, które utrzymywał do 60. okrążenia z 66. jakie były do przejechania.
Na wyjeździe z tego zakrętu przytomny Botas odpuścił nieco, by nie wpaść na swojego zespołowego kolegę Hamiltona wracającego na tor po lekkim wypchnięciu go przez agresywny atak Maxa.
Ten moment wykorzystał jadący na czwartej pozycji Charles Leclerc z Ferrari, wyprzedając „fińskiego" Mercedesa, by potem przez wiele okrążeń bronić się przed ripostami Valteriego, który ostatecznie udanie powrócił na trzecie miejsce.